Kliknij tutaj --> 🐪 wywiad o prl z rodzicami
Sprawdź jak rozmawiać z rodzicami o braku gotowości szkolnej. Z artykułu dowiesz się m.in.: Czym jest gotowość do podjęcia nauki w szkole podstawowej i na jakiej podstawie ją oceniać. Jak rozmawiać z rodzicami o braku gotowości szkolnej. Jakich argumentów używać, by przekonać rodziców, że siedmiolatek, który nie osiągnął
Dobry wywiad pokazuje podłoże, przyczyny tego jakie funkcje rozwijają się prawidłowo, a jakie nie. Wówczas mamy nadzieje na to, że podejmując działania terapeutyczne będą one prawidłowo ukierunkowane. Podczas pytań zdarza się, że Rodzice nie pamiętają niektórych kwestii. Co więcej, dziwią się słysząc niektóre pytania
Władysław Bartoszewski urodził się w Warszawie 19 lutego 1922 r. Jego ojciec był jednym z dyrektorów Narodowego Banku Polskiego, matka - urzędniczką miejską. W wieku ośmiu lat rozpoczął naukę w prywatnym katolickim Gimnazjum im. św. Stanisława Kostki. W 1937 r. uzyskał tzw. małą maturę i przeniósł się do Liceum Towarzystwa
Film „Johnny” przybliża postać ks. Jana Kaczkowskiego. To historia niezwykłego kapłana przedstawiona z perspektywy Patryka Galewskiego, wolontariusza i pracownika puckiego hospicjum. W wywiadzie dla Aletei Patryk opowiada o tym, czy pogodził się ze śmiercią Jana. A także o tym, jakie emocje towarzyszyły mu podczas oglądania filmu.
Wywiad z rodzicami dziecka niepełnosprawnego intelektualnie; Zobacz więcej przykładowych wywiadów z pedagogiki» Wzory wywiadów – ekonomia. Aktywność zawodowa studentów i ich stosunek do elastycznych form zatrudnienia; Analiza porównawcza funkcjonowania kilku restauracji w oparciu o model biznesowy
Tout Les Sites De Rencontre Gratuit En France. Marek Wenta – kapitan żeglugi wielkiej, pilot morski, autor książki ,,Na przekór bałwanom”. Urodził się 7 czerwca 1949 roku w Sztumie. Maturę uzyskał w Liceum Ogólnokształcącym im. Jana III Sobieskiego w Wejherowie (1967 r.), zaś studia ukończył na Wydziale Nawigacyjnym Państwowej Szkoły Morskiej (aktualnie Uniwersytet Morski) w Gdyni w 1970 roku. Pracę na morzu rozpoczął na statkach Polskich Linii Oceanicznych, aby w 1977 roku przejść do Polskiej Żeglugi Bałtyckiej. W 1982 roku uzyskał dyplom kapitana żeglugi małej, a w 1988 roku kapitana żeglugi wielkiej. W latach 1984-1988 pracował jako starszy oficer na statkach morskich u armatora niemieckiego. Od 1988 do 1998 był kapitanem na statkach ro-ro oraz na promach pasażerskich: m/f Rogalin i m/f Nieborów. W latach 1990-1995 pracował na kontraktach zagranicznych jako kapitan u armatora brytyjskiego. W 1998 roku został pilotem morskim w Przedsiębiorstwie Usług Morskich Gdańsk-Pilot Sp. z i stamtąd odszedł w 2016 roku na emeryturę. W latach 1994-2003 był członkiem rady nadzorczej Polskiej Żeglugi Bałtyckiej w Kołobrzegu. Od stycznia 1999 roku do grudnia 2001 był ławnikiem Izby Morskiej w Gdyni. Obecnie jest ławnikiem Odwoławczej Izby Morskiej przy Sądzie Okręgowym w Gdańsku z siedzibą w Gdyni. Posiada także dyplom dla członków rad nadzorczych w spółkach Skarbu Państwa. Zna angielski i rosyjski. Mieszka w Redzie. Prywatnie kochający mąż i ojciec dwóch synów, a także dziadek wnuczki i trzech wnuków. Zapraszam do wywiadu z Autorem książki „Na przekór bałwanom”. Nie zapytam Pana, czy woli góry, czy morze. To myślę, że jest oczywiste. Zapytam natomiast, w jaki sposób przekonałby Pan miłośników gór, by wybrali się w rejs po morzach i oceanach? Trudne zadanie. Patrząc z pozycji pasjonata, staram się znaleźć jakieś wspólne punkty odniesienia dla pasjonatów gór i pasjonatów morza. Dla mnie, moja pasja stała się jednocześnie moją pracą na morzu, którą wykonywałem prze całe moje zawodowe życie. Może, trochę żartobliwie, posłużę się wykresem liniowym. Pasjonaci gór, znajdą się na linii pionowej, ja z moją morską pasją, na linii poziomej. Oni, na swojej pionowej linii, idą wyżej, coraz wyżej, ponad chmury, ja, na swojej poziomej linii, płynę i przed dziobem statku widzę horyzont. Tak myślę że pcha nas do przodu ciekawość. Ich, co ich czeka powyżej chmur, mnie, co mnie czeka za horyzontem. Podobnie zmagamy się z potęgą przyrody. Coraz wyżej, to silne wiatry, coraz niższe temperatury i coraz niższe ciśnienie, u mnie morze pokazuje swoją potęgę, kiedy miota statkiem, gdzieś tam na środku oceanu. Myślę że w takich momentach, łączy nas pokora do sił przyrody. I jeszcze jedno, w jakiejś ekstremalnej sytuacji, kiedy w górach jesteś sam i twoja decyzja musi być tylko dobra, innej przyroda nie wybaczy. Na morzu w takich momentach cała załoga statku oczekuje właściwych decyzji od Kapitana statku i tu podobnie, morze nie wybaczy złych decyzji. W naszym morskim środowisku jest takie powiedzenie, ,,Captain is always alone”. Myślę że tacy pasjonaci gór daliby się zaprosić do wspólnego przeżycia, morskiej przygody i byłoby o czym pogadać. Ale w morzu można się zakochać, nie wypływając w jakieś dalekie rejsy. Zapraszam wszystkich nad brzeg morza, aby poczuli ten powiew morskiej bryzy, doświadczyli pięknych wschodów i zachodów słońca, wsłuchując się w tym czasie w szum morskich fal. Dźwięk morskich fal będzie inny, kiedy morze będzie spokojne, a inny, kiedy będzie sztorm i fale będą wysokie. Usłyszą wtedy całą moc morza które właśnie pokazywać będzie swoją potęgę. Zauważą również zmieniające się kolory morskich fal, które będą mienić się różnymi barwami, od niebieskich poprzez granatowe, gdzieś tam przemknie zielony, przemieszany z bordowym aby w czasie sztormu na wierzchołkach fal pojawiła się biała barwa. I wtedy poznają morskie bałwany. Po takich doznaniach, na pewno po jakimś czasie, poczują tęsknotę i nieodpartą chęć powrotu nad morski brzeg. Żegluga, morze i oceany to Pana wielka pasja i miłość. Proszę przyznać, co sprawiło, że narodziło się w Panu tak wielkie uczucie? Całe moje dzieciństwo przebiegało w morskich klimatach. Mieszkałem w Gdańsku, częste spacery z Rodzicami nad Motławą, nad brzegiem morza. Na plażę chodziliśmy na Stogi. Pierwszą przygodę na wodzie, jeszcze słodkiej, przeżyłem w roku 1957. Byłem w drugiej klasie Szkoły Podstawowej, kiedy, Ojciec, który był wtedy członkiem klubu kajakowego w Gdańsku, zorganizował przepiękną wyprawę kajakową. Całą rodziną, Mama, moja mała siostra i kuzyn, ruszyliśmy kajakami z przystani na Motławie najpierw Martwą Wisłą, aby poprzez śluzę w Przegalinie, przepłynąć Wisłę w drodze do Elbląga, potem Kanałem Elbląskim do Brodnicy, stamtąd rzeką Drwęcą do jej ujścia do Wisły, no i Wisłą, powrót do Gdańska. Potem bardzo szybko zaczęła się przygoda ze słoną wodą. Praktycznie każde wakacje, to były harcerskie obozy żeglarskie. Będąc w Liceum, na jednym z takich obozów, trafiłem na ,,czerwoniaki”. Tak nazywano flotyllę sześciu harcerskich jachtów, które powstały po przebudowie wycofanych z eksploatacji szalup ze statku m/s Batory. A że wszystkie wyposażone były w czerwone żagle, stąd wzięła się potoczna nazwa ,,czerwoniaki”. To była naprawdę twarda szkoła życia na wodzie. Dzisiaj kiedy wspominam jak to z Pucka na wiosłach, płynęliśmy na półwysep helski, to przypominam sobie jakich bąbli na rękach, wielu z nas się wtedy nabawiło. Wiosła, którymi nam było dane wtedy machać parę godzin, były to ciężkie drewniane wiosła, które ledwo można było objąć dłonią. Oczywiście również zdobywałem w tamtym czasie, poszczególne stopnie żeglarskie. Tak więc w klasie maturalnej, wydawało się, że oczywistym będzie, jaki kierunek obiorę w życiu. Tuż przed maturą, pojawił się jednak mały dylemacik, Prawo, czy Szkoła Morska. Bardzo skutecznie rozwiązał to moje małe zawahanie Karol Olgierd Borchardt. Po przeczytaniu jego książki ,,Znaczy Kapitan”, wątpliwości już nie miałem żadnych. Po maturze w roku 1967 zdaję na wydział nawigacyjny Państwowej Szkoły Morskiej w Gdyni. „Na przekór bałwanom” to bardzo ciekawa książka opisująca Pana doświadczenia z morzem. Dlaczego postanowił Pan podzielić się z czytelnikiem swoimi wspomnieniami? Na stronie internetowej książki, na tak postawione pytanie, odpowiadam – ,,Napisałem tę książkę, aby spełnić swoje marzenie. Marzenie, którego mały płomyk tlił się w zakamarkach mojej głowy od wielu lat. Nawet nie pamiętam, kiedy to się zaczęło. Przez lata pracy na morzu nie pozwoliłem aby ten płomyk zgasł. Aby go podtrzymywać, cały czas zapisywałem w swojej pamięci mijające wydarzenia. Aby po latach się nie zatarły , robiłem jakieś skrótowe zapiski w podręcznych kalendarzykach, fotografowałem, kręciłem filmy. Ale również starałem się zachować jak najwięcej dokumentów z tamtych czasów. I teraz, będąc już na emeryturze, kiedy zabrałem się za realizację mojego marzenia i sięgnąłem do tych wszystkich, zgromadzonych przez lata, materiałów, płomyk zamienił się w już duży płomień. Każde zdjęcie, każdy zapisek, to teraz jakby kluczyk, który otwiera szufladki w mojej głowie. Każda szufladka, kryje w sobie jakieś wydarzenie sprzed lat. Odtwarzam je teraz, i czuję jakby to było wczoraj. Jest coś takiego w człowieku, że chce coś po sobie zostawić. Rzeczy materialne, przeobrażają się, zanikają, a z czasem, pojawiają się nowe. Książka, słowo zapisane zostanie na zawsze. Kiedy mnie już nie będzie, wnuki, prawnuki, patrząc na zdjęcie Dziadka, otwierając książkę, i czytając te wszystkie moje, autentyczne historie, będą uczestniczyć w opisanych przeze mnie wydarzeniach, poznając klimat tamtych czasów. Patrząc zaś nieco inaczej, daje się zauważyć, że życie wokół nas, toczy się dziś w takim tempie, że szybko zapominamy, jak wyglądała rzeczywistość dziesięć lat temu. Nie mówiąc o tym jak było jeszcze czterdzieści lat temu i dawniej. I to jest następny powód, dla którego napisałem tę książkę. Napisałem ją z humorem, aby uświadomić czytelnikowi, szczególnie temu z młodego pokolenia, że czas w którym żyje, nie jest wart jego złych emocji. Zawsze, w swoim życiu, do każdej sytuacji, podchodziłem z optymizmem i humorem, czego i Tobie życzę, Drogi Czytelniku, kiedy po przeczytaniu tej książki, wrócisz do otaczającej cię rzeczywistości.” Swoją przygodę z morzem rozpoczął Pan w 1970 roku. Proszę powiedzieć, jak bardzo na przestrzeni lat zmieniła się polska żegluga morska? Chcąc wyczerpująco odpowiedzieć na te pytanie, to spokojnie gruba książka by nam wyszła. Zmiany są ogromne i to w każdym aspekcie pracy na morzu. Mogę chyba tak powiedzieć, bo byłem tych zmian naocznym świadkiem, przez prawie 50 lat. Rok 1970, kiedy kończę Państwową Szkołę Morską to czasy kiedy astronawigacja była podstawą określania pozycji statku na oceanach. Sekstant, dzisiaj niektórzy mogą nawet nie pamiętać do czego służył ten instrument, był dla nas wtedy podstawowym narzędziem pracy. Radar używany wtedy na statkach a ten dzisiejszy, to chyba dużo nie przesadzę, jak powiem, że to jakby porównać dawny stacjonarny telefon z tarczą, do dzisiejszego smartfona. Wtedy, jak się wchodziło na mostek, to w porównaniu z dzisiejszym mostkiem na statku, było tak jakoś szaro i ubogo w urządzenia. Dzisiaj jak wchodzisz na mostek na dużym statku i kiedy wszystkie potrzebne urządzenia są włączone, to tak jak byś wszedł do działu z telewizorami w Media Markecie, gdzie cała ściana z wiszącymi na niej telewizorami mieni się różnymi kolorami ich ekranów. W tracie tych pięćdziesięciu lat, również przeżyłem takie chwile, kiedy pojawiały się nowe systemy nawigacyjne, czy nowe urządzenia. Najnowsze rzeczy w tamtych czasach, po paru latach, okazywały się przestarzałe i zastępowane innymi nowszymi. Takie nazwy jak Decca Nawigator, Loran, Omega itp., laikowi nic nie powiedzą a u kolegów ze środowiska morskiego wzbudzą westchnienie, kiedy to było. Rozwój techniki satelitarnej, to również szybki rozwój nawigacji morskiej, ale przecież nie tylko. I tak dochodzimy do dzisiejszego GPS (Global Position System). Dzisiaj jesteśmy w stanie, błyskawicznie i bardzo dokładnie określić pozycję statku w każdym zakątku kuli ziemskiej. Mój morski czas, to czas od sekstantu do GPS-u. Ten czas, pomiędzy, był bardzo ciekawy i dynamiczny. Gdyby dzisiaj, wyłączono nagle prąd, to chyba zrobiłbym jeszcze pozycję z gwiazd, używając do tego sekstantu. Może to pytanie będzie z gatunku tych dziwnych. Jednak proszę wytłumaczyć mi laikowi, czym różni się żegluga wielka od żeglugi małej? Dzisiaj terminy żegluga mała i żegluga wielka nie występują, jako odrębne określenia. Takie określenia istniały w obowiązujących w Polsce do roku 1983, przepisach, dotyczących żeglugi morskiej. Obecnie, jedynie dyplom morski, który posiadają kapitanowie o najwyższych kwalifikacjach, zawiera słowo ,,wielki”. Stąd jest Kapitan Żeglugi Wielkiej i nazwa dyplomu, który posiada to Dyplom Kapitana Żeglugi Wielkiej. Szczegółowo tę kwestię poruszam w mojej książce „Na przekór bałwanom”. Pana doświadczenie zawodowe, będące również pasją, jest bardzo bogate. Pracował Pan na statkach Polskich Linii Oceanicznych oraz u armatora niemieckiego czy brytyjskiego. Jakie są różnice między polską a zagraniczną żeglugą? Na dzień dzisiejszy, to praktycznie nie ma żadnych. Praca na statkach, u każdego armatora na Świecie, od strony technicznej wygląda podobnie. Czy to na statkach u armatora niemieckiego, brytyjskiego, polskiego czy też innych, obowiązującym językiem w komunikacji, jest język angielski. Wszyscy pracujemy na takich samych mapach morskich, obowiązują takie same wydawnictwa w języku angielskim, korzystamy z tych samych urządzeń nawigacyjnych. Jeśli miałbym doszukiwać się jakiś różnic, to jednak w kontekście historycznym, będzie to różnica w zarobkach i mocno ograniczonych możliwościach wyjazdu na kontrakt zagraniczny, w latach siedemdziesiątych. Kiedy zaczynałem pracę na morzu w roku 1970, jeszcze w PRL – u, to po Szkole Morskiej cały nasz rocznik znalazł pracę na statkach gdyńskiego armatora, Polskich Linii Oceanicznych, który wtedy dysponował flotą 180 statków pod polską banderą. Nawet nie myślało się wtedy o jakiejś pracy na zagranicznych statkach. Przełom lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych przynosi znaczne zwiększenie wyjazdów do pracy na statki pod obce bandery, polskich marynarzy. Obowiązywał wtedy specjalny paszport służbowy, wydawany na dwa lata, bo na taki czas opiewała zgoda na urlop bezpłatny udzielana marynarzowi, przez polskiego armatora. Kiedy ja wyjeżdżałem w roku 1984 na statek do armatora niemieckiego, to była to dla mnie wtedy taka trochę podróż w nieznane. Znalazłem się w pracy w innym ustroju, mentalnie trzeba było szybko złapać reguły morskiej roboty w gospodarce wolnorynkowej. Dopasować się do nieco innych reguł w podejściu do pracy, podregulować szacunek do zarabianego pieniądza. Jedyne co było takie samo, to nawigacja i typowa marynarska robota na statku. No a potem, po roku 1989, następowały w Polsce szybkie zmiany, otwarcie granic, dostępność do rynków pracy praktycznie na całym Świecie, zmiany w szkolnictwie morskim itd. Ale także ,,sukcesy” w budowaniu gospodarki wolnorynkowej, spowodowały że na dzień dzisiejszy w PLO zostały dwa statki. Reguły ekonomiczne wymusiły również, że i polscy armatorzy rejestrują statki pod obcymi banderami. Reasumując, dzisiaj każdy absolwent po ukończeniu uczelni morskiej, w Gdyni jest to dzisiaj Uniwersytet Morski, może od razu szukać pracy na statkach armatorów zagranicznych. Termin ,,praca pod obcą banderą” przestał istnieć. No bo co by powiedział polski marynarz, który okrętuje dzisiaj na polski prom pasażerski m/f Wawel, którego armatorem jest Polska Żegluga Bałtycka a tam na rufie powiewa bandera Bahamas. „Na przekór bałwanom” to dość przewrotny tytuł książki. Proszę przyznać, czy taki tytuł ma jakiś ukryty cel ? Ten tytuł pojawił się po jakimś czasie pisania książki, nie był w ogóle brany pod uwagę kiedy siadałem do pisania. Pierwotny zamiar miałem taki, aby skupić się w dużej części na historiach które przeżyłem w czasie moich morskich rejsów. Trafiłem wtedy na taki program edukacyjny Book Master Intensive, który prowadzi Ewa Miłek. I po pewnym czasie, pewnego dnia Ewa stwierdza, słuchaj, ale tu w tych historiach, które piszesz, czasy PRL-u pięknie widać. No i to był moment, od którego zacząłem poszerzać te moje autentyczne historie o pewne wątki z tamtych czasów. Wtedy przyszedł mi do głowy pomysł na tytuł książki ,,Na przekór bałwanom”. Już wyżej mówiłem, że kiedy na morzu jest sztorm, to pojawiają się białe grzywacze, wtedy mówimy o morskich bałwanach, no i aby dotrzeć do celu, musimy zmagać się z tymi bałwanami. Ale i na lądzie stykaliśmy się ze specyficzną mentalnością tamtych czasów. Niejednokrotnie, pojawiały się problemy z załatwianiem najprostszych spraw w urzędach, często walka z różnego rodzaju niespójnymi przepisami. Wszystko to podobne było do walki jaką w czasie sztormu toczyliśmy z morskimi bałwanami. Myślę że teraz będzie jasne, dlaczego wybrałem taki tytuł, a jeszcze jaśniej będzie, po przeczytaniu książki. Pana książka w sposób lekki i przyjemny prowadzi nas po meandrach morskiej rzeczywistości, dzięki czemu wypływamy w niezwykły rejs ku przygodzie. Proszę przyznać dlaczego warto po nią sięgnąć? Pisząc tą książkę przyjąłem pewne reguły. Przede wszystkim są to moje autentyczne historie, które sam przeżyłem. Siadając do pisania jakiejś historii z lat siedemdziesiątych, osiemdziesiątych, czy lat późniejszych, trzymałem się zasady, że przenoszę czytelnika i siebie piszącego, w tamte czasy. Poruszamy się w mentalności tamtych czasów, mając tamtą wiedzę, wśród techniki, jaka wtedy była. Bardzo łatwo jest dzisiaj, posiadając później nabytą wiedzę, na wydawanie jakiś ocen o tamtych czasach. Zdecydowanie chciałem tego uniknąć. Autentyzmu moim historiom, dodaje fakt zamieszczenie autentycznych dokumentów, które zachowałem z tamtych czasów. Piszę o Świecie którego już nie ma. Pewne wydarzenia, choćby takie, kiedy na Morzu Czerwonym dowiadujemy się, że statek na którym jesteśmy został sprzedany i wykreślony ze wszystkich rejestrów, to pomysł na jaki wtedy wpadłem, aby połączyć się telefonicznie z Londynem, poprzez Jeddah Radio, dzisiaj byłby całkowicie niewykonalny. Starałem się opisać historie z tamtych czasów z humorem, czy działy się one na morzu czy na lądzie. Ważnym wątkiem książki jest nasza wspólna droga z moją żoną Miśką. Zaczynaliśmy ją razem w 1972 roku, o czym jest pierwszy rozdział książki, dzisiaj mija nam 48 lat od tamtej chwili. Zapraszam serdecznie do lektury. Zapewne podczas wielu rejsów znajdował Pan czas na czytanie książek. Po jakie tytuły najchętniej Pan sięgał? Odpowiem przewrotnie. Najpiękniejszą dla mnie lekturą, była zawsze lektura listów od mojej żony. Pamiętajmy że w czasach, o których piszę, nie było smartfonów, internetu. Listy dochodziły do nas, na statek, z dużym opóźnieniem, miesięcznym i nieraz większym. Mówimy tu o dalekich rejsach, do Chin, Japonii, itp. I jeśli jakieś zdarzenia z czasu kiedy moja żona list pisała, dawno już były nieaktualne, to jednak taki list zawierał i takie treści które nigdy nie traciły aktualności. A do miłej lektury się często powraca. Jeśli chodzi o książki, to zawsze interesowała mnie historia. Również ciekawość otaczającego mnie świata, powodowała zainteresowanie literaturą faktu. Różnie bywało z dostępem do tego co się lubi, na różnych statkach różnie takie biblioteczki, wyglądały. Pływając na kontraktach, to dostęp do książek był praktycznie niemożliwy. Trochę żartobliwie mogę powiedzieć, że dostęp do literatury faktu, swoimi listami, znakomicie uzupełniała mi moja żona, a kiedy otrzymywałem je, od niej, z dużym opóźnieniem, to i wypełniały reguły literatury historycznej. „Na przekór bałwanom” to Pana pierwsza książka. Czy będzie kolejna? Książka, tak, pierwsza. Popełniałem, co prawda wcześniej, jakieś krótkie kawałki, ale trafiało to do przysłowiowej szuflady. Czy będzie druga ? Kiedy zaczynałem pisać ,,Na przekór bałwanom”, to myślałem że to będzie ta jedna. No cóż zobaczymy, dzisiaj odpowiem dyplomatycznie, nigdy nie mów nigdy. Jakieś tam notatki mam, więc wszystko jest możliwe. DZIĘKUJĘ BARDZO ZA ROZMOWĘ. ŻYCZĘ DALSZYCH SUKCESÓW.
Opublikowano: 2016-03-08 01:04:20+01:00 · aktualizacja: 2016-03-08 01:16:03+01:00 Dział: Społeczeństwo Społeczeństwo opublikowano: 2016-03-08 01:04:20+01:00 aktualizacja: 2016-03-08 01:16:03+01:00 Lustrowanie Jerzego Zelnika przez środowisko Michnika to przebicie kolejnego sufit cynizmu w naszym życiu publicznym. Czynią to ludzie, którzy nie uznają lustracji jako czynnika oczyszczającego życie publiczne - jest więc to dla nich jedynie narzędzie zemsty na nielubianym aktorze i sympatyku Prawa i Sprawiedliwości, na człowieku, który zwłaszcza w okresie posmoleńskim dał dowód wielkiej odwagi i poświęcenia. Nie był za to przez środowisko aktorskie pieszczony, oj nie był, a przez media związane z Agorą bywał wręcz zaszczuwany. CZYTAJ O TYM: TYLKO U NAS. Demaskujemy obrzydliwą manipulację Jakuba Wojewódzkiego. „To metody jak z PRLu”. Zobacz o czym NAPRAWDĘ rozmawiano z aktorem! Ale oczywiście, z ujawnionymi faktami trzeba się zmierzyć. Szczerze mówiąc, nie jest tego dużo: krótka współpraca bardzo młodego człowieka. Wynikająca raczej z głupoty i rodzinnej atmosfery szacunku dla PRL niż z finansowych czy karierowiczowskich motywacji. I najgorsze - udzielone SB informacje o jednym z kolegów. Jerzy Zelnik zapowiada, że mimo upływu lat spróbuje się z tym faktem zmierzyć, jeśli zaszkodził - zadośćuczynić. I przeprasza : Ze swej strony zapewniam, że stanę w tej sprawie prawdzie. Już teraz proszę o wybaczenie osoby, które mogłem skrzywdzić. Pozostaje też pytanie o tak długie milczenie aktora o tej sprawie. To dziwne. W przeciwieństwie do TW Bolka czy większości donosicieli epizod ten nie miał wpływu na jego postawę w wolnej Polsce. Nie był też Zelnik i nie jest politykiem w którego rękach spoczywa odpowiedzialność za innych. Nie. Pozostał tylko i wyłącznie aktorem. Kilka zdań w jakimś wywiadzie, choćby i rok temu, zamknęłoby szybko temat. Szkoda, że tego nie uczyniono. Ale z drugiej strony trzeba też pamiętać, że Jerzy Zelnik nigdy nie ukrywał iż jego życie dzieli się jakby na dwie części. Z domu rodzinnego wyniósł bowiem bardzo pozytywny stosunek do socjalizmu i władz PRL. Tak opowiadał o tym mnie i Jackowi Karnowskiemu w 2013 roku na łamach tygodnika „w Sieci”: Tak, tuż po wojnie ojca, jako dobrze rokującego reżysera i jednocześnie szybko awansującego oficera przeniesiono do Warszawy, nadzorował tu budowę Teatru Wojska Polskiego. Stolicę pamiętam właściwie tuż po powstaniową. (…) Moi rodzice zawsze byli bardzo uczciwymi ludźmi. Dom był pełen miłości. I choć wtedy Boga w nim nie było, rodzice żyli podświadomie w zgodzie z Jego przykazaniami. Wówczas romantycznie wierzyli w socjalizm w wydaniu wschodnim, odróżniając zawsze, jak mówili, piękne idee od złych ludzi, którzy zajmowali się realizacją instytucjonalnie. Tata był przed wojną wielkim zwolennikiem marszałka Piłsudskiego. Może jego wybory życiowe byłyby inne gdyby dostał się do Armii Andersa, jednak go nie przyjęto. Może dlatego iż w ankiecie napisał, że jest bezwyznaniowy? A jak rodzice znaleźli się w Rosji? Uciekali, jak rzesze Polaków, przed hitlerowską bestią, na wschód. A potem… znamy wszyscy historię. Ojciec nie chciał być obywatelem sowieckiego raju. W czerwcu 40 roku wywieziono go w ostatnim transporcie w bydlęcym wagonie. Straszne wspomnienia. Upał był potworny, ludzie umierali z braku powietrza, krzyczeli „wozducha, wozducha”. A młodzi cyniczni enkawudziści odpowiadali z rechotem, że tam dokąd jadą powietrza będą mieli aż za dużo. Po amnestii rodzice poznali się w Rosji, w sformowanym tam polskim wojsku. Potem był brutalny marzec 1968 roku w którym Zelnik uczestniczył osobiście. I - o czym też nam opowiadał - nawrócenie: Wiara daje mi siłę. Zawsze dawała, choć rzeczywiście relacja z Bogiem jest coraz ważniejszym elementem mojego życia. Ale już w 1969 roku, kiedy zostałem ochrzczony, już jako dorosły człowiek, wiedziałem, że to jest wielka łaska. Przygotowując się do chrztu miałem poczucie, że robię to bardziej dla żony, przed naszym ślubem kościelnym. Jednak trafiła mnie ta strzała miłości Bożej. Żyję wiarą i uważam, że to jest coś wspaniałego. Wszędzie, przy goleniu czy w ogrodzie, także na scenie, modlę się. W mojej ocenie jest to ważne naświetlenie sprawy i duże uwiarygodnienie tego, co aktor mówi w tej chwili. Z tej perspektywy nawrócenia na katolicyzm można zrozumieć i przyjąć pewnego rodzaju wyparcie z pamięci krótkiego epizodu współpracy z SB. Tym, którzy zaczną szydzić, że stosuję dwie miary, odpowiadam: akurat mnie o to oskarżyć nie możecie. Zawsze podkreślałem, że na te sprawy należy patrzeć w szerszym kontekście. Przypomnę choćby chybione zarzuty wobec prof. Witolda Kieżuna, za którego obronę, mocno nam się także od prawicy oberwało. I przypomnę, że także w przypadku Lecha Wałęsy jasno pisałem, że największym problemem jest wpływ sprawy TW Bolka na prezydenturę w wolnej Polsce. Dlatego, na podstawie obecnego stanu wiedzy, uważam iż mam prawo uznać, że tamten epizod nie jest chwalebny, wymaga przepracowania, ale najprawdopodobniej nie miał żadnego wpływu na twórcze i pełne poświęcenia dla innych (także dla ciężko chorej żony, którą przez wiele lat się opiekował), życie Jerzego Zelnika. Wiem, że nasi czytelnicy też podobnie na tę sprawę patrzą. Publikacja dostępna na stronie:
Nasi dziadkowie i babcie wracają często pamięcią do lat swojej młodości. Odnosi się wrażenie, że pamiętają ją lepiej, niż wydarzenia, które miały miejsce przed chwilą. Czasem są to zabawne przygody z dzieciństwa, niekiedy pełne wzruszeń historie z czasów wojny. Warto notować je wszystkie! Jak napisał niegdyś Lec - "Można oczy zamknąć na rzeczywistość, ale nie na wspomnienia", bo wspomnienia są nieśmiertelne... Zobaczcie, jak opisuje swe życie ta starsza, wspaniała kobieta! Fot. - Łakoma - Babciu, opowiedz o latach swojego dzieciństwa. - Urodziłam się w Chatkach Lasowych. Była to mała osada, gdzie mieszkały tylko trzy rodziny. Do najbliższej wsi – Rychcic – mieliśmy 6 kilometrów. Mieszkaliśmy przy samym lesie i tam właśnie spędzaliśmy większość czasu. W lecie było tam bardzo wesoło. Chodziliśmy na poziomki, maliny, jesienią zbieraliśmy orzechy laskowe i grzyby. Pod dom przychodziły jelenie, sarny, przylatywały dzikie ptaki…- Jak wyglądał twój dom? - Był cały z drewna. Obok znajdowała się stodoła i stajnia. Wybudował je mój dziadek w miejscu, gdzie kiedyś stały inne Co się z nimi stało? - To smutna historia. Wcześniej mieszkali tam nasi krewni. Pewnego razu poszli w pole, zostawiając w domu małą, 6-letnią córeczkę. Dziewczynka, nieświadoma niebezpieczeństwa, zaczęła bawić się zapałkami. Doszło do zaprószenia ognia. Spłonęły trzy domy wraz z całym dobytkiem. Dziecko za karę zostało tak strasznie pobite, że wkrótce zmarło…- To rzeczywiście straszne… - Kiedyś nie dbało się o dzieci, tak jak obecnie. Szczególnie źle obchodzono się z tymi nieślubnymi. Siostra mojego taty – Julia - zaszła w ciążę z Ukraińcem. Ukrywała to. Była dość otyła, więc nikt nie zauważył, w jakim jest stanie. Dziecko urodziła w lesie. Kiedy po porodzie, sprawa wyszła na jaw, rodzina okropnie ją potraktowała. Była bita, wyzywana od najgorszych. Jej dziecko szybko umarło. Później wyszła za mąż za tego Ukraińca i miała inne Ile osób mieszkało w waszym domu? - Dziadek Jan (ojciec mojego taty) po śmierci żony ożenił się powtórnie i przeprowadził do Wacowic. Jego córki: Kasia, Julia i Rozalia wyszły za mąż i przeniosły się do innych gospodarstw. W domu został tylko mój tato. Ożenił się z Anną Dudziak z Rychcic (moją mamą). Ojciec był przystojny. Miał powodzenie u kobiet. Mama niejednokrotnie kłóciła się z sąsiadkami, które odwiedzał. A nam - dzieciom - było przykro, kiedy musieliśmy tego słuchać… Miałam 3 siostry. Najstarsza była Stefania, potem ja, a na końcu Wisia i Anna. Przed nami urodziły się jeszcze bliźnięta: Kasia i Michał, ale niestety zmarły. Tato chciał mieć syna, a tak się złożyło, że doczekał się samych Z czego się utrzymywaliście? - Mieliśmy gospodarstwo. Rodzice pracowali na roli, mieli 8 morgów ziemi. Hodowaliśmy też krowy, konie, świnie, kury. Sprzedawaliśmy zboże, mleko i z tego głównie się Mieliście tam szkołę? - Nie. Szkoła była w Rychcicach. Codziennie przemierzaliśmy sami bardzo długą trasę. Tam też znajdował się kościół. Uczyła nas pani Janina Wojciechowska. Na początku przyjechała do nas tylko na praktyki, ale zdecydowała się zostać. W jednej klasie siedziały dzieci różnych narodowości, od pierwszej do siódmej klasy. Musiała przygotowywać zadania dla wszystkich grup wiekowych. Była bardzo zdolna. Zawsze zajmowaliśmy pierwsze miejsca podczas konkursów i występów przed publicznością. Pamiętam tańce, śpiewy, recytacje wierszy. Dobrze nas przygotowywała. Później przeniesiono szkołę trochę bliżej. Była to tzw. „Klebanówka”.- Jakie jest twoje najmilsze wspomnienie z dzieciństwa? - Pamiętam jak w przeddzień pierwszej Komunii Świętej, miałam przeprosić rodziców za złe uczynki. Podeszłam do mamy, ucałowałam ją w rękę i przeprosiłam za wszystko, co było złe z mojej strony. Potem poszłam do taty. Zszedł z drabiny (budował właśnie stajnię i kładł dachówkę), pogłaskał mnie czule po głowie i powiedział: idź i wyspowiadaj się. To było takie miłe! Zawsze był dla mnie raczej surowy, a w ten dzień zachował się wspaniale. Pobiegłam szczęśliwa do Jak obchodzono dawniej Komunię Św.? - Po uroczystości dzieci szły do księdza na bułkę z masłem i kakao. Koleżanka, która siedziała obok mnie tak się wierciła, że wylała mi kakao na sukienkę. Gdy mama to zobaczyła, uderzyła mnie w plecy i kazała iść do domu. Nie wiem, co się potem stało z tą sukienką. Była śliczna, biała w takie drobne, złote Spędzaliście święta i uroczystości razem z Ukraińcami? - Oni mieli swój kościół, gdzie modlili się w swoim języku. Ale rozumieliśmy się nawzajem. Większość z nas umiała mówić zarówno po polsku, jak i ukraińsku. Mieszkaliśmy na jednym terenie. Przed wojną żyliśmy zgodnie: Polacy, Żydzi, Ukraińcy. Pomagaliśmy sobie podczas żniw, razem chodziliśmy do szkoły, na potańcówki. Moja mama była nawet chrzestną u znajomych Ukraińców, jej chrześniak nazywał się Gmytru. W naszej rodzinie było też kilka małżeństw mieszanych. Ja miałam chłopaka Ukraińca. Nazywał się Nikita. Był przystojny, miał kręcone, blond włosy i niebieskie oczy. Chodziliśmy za rękę. Wszystko zmieniło się, gdy wybuchła II wojna światowa. Zaczęły tworzyć się różnego rodzaju ugrupowania, a najgroźniejsza była Upa. Zaczęto prześladować Polaków. Chciano nas powybijać, wypędzić z tamtych terenów. Z dobrych sąsiadów, Ukraińcy stali się zbrodniarzami, mordercami…- Jak wyglądało życie podczas wojny? - W lecie spaliśmy w lesie. Baliśmy się, że Ukraińcy przyjdą w nocy i nas zabiją. Kiedy zostawaliśmy w domu, spaliśmy zawsze w ubraniach, na siedząco, na wypadek jeśli trzeba było uciekać. Kiedy tato słyszał coś niepokojącego, zawsze uciekał. Raz nawet go złapali. Udawał, że jest ich rodakiem, bo dobrze mówił po ukraińsku. Kazali mu się modlić. A on nie znał pacierza w ich języku! Przeżegnał się tylko. Na szczęście go puścili. Kiedy zostawał w domu, walili do okien i drzwi, straszyli, że nas powybijają. Raz przyjechali wozem. Wszystko zabrali: ubrania, garnki, rower, całe wyposażenie domu. Mama płakała. Prosiła ich, żeby oddali choć rzeczy dzieci. Wtedy jeden Ukrainiec przyłożył mamie broń do piersi i zagroził, że jeśli nie wróci zaraz do domu, to ją zastrzeli. Nigdy nie zapomnę tego strachu. Nie zabito nas tylko dlatego, że mieliśmy wujka Ukraińca (szwagier taty). Jego czterech synów służyło w bandzie Upa. - Ile miałaś wtedy lat? - Prześladowania zaczęły się od ’41 roku i trwały aż do naszego wyjazdu do Polski. Miałam 12-16 lat. Ukraińcy czaili się za każdym krzakiem. W nocy palili papierosy. Widać było pełno świecących punkcików. Kiedy byli bardzo blisko, wychodziłam przed dom i śpiewałam ukraińskie piosenki. Udawałam w ten sposób, że trzymam z nimi sztamę. W środku jednak drżałam cała ze strachu… Gdy było bardzo niebezpiecznie, nocowaliśmy u kuzyna taty w Chatkach Michałowskich. Była to wieś oddalona od domu o 3 km. Mieszkali tam sami Ukraińcy, wujek był jedynym Polakiem. Jednak czuł się tam bezpiecznie, Ukraińcy bardzo go lubili, bo obchodził ich święta, traktowali go jak swojego. Pamiętam, jak na jego płocie wywieszono nadruki trupich czaszek. Było ich pełno! Nigdy nie zapomnę, jak bardzo się wtedy Nigdzie nie było bezpiecznie? - Nie. Raz tato wysłał mnie do dziadka, do Wacowic. Chciał, żebym przespała się u niego, bo w domu, w ciągłym strachu, nie miałam jak… Tam było trochę bezpieczniej. Pech chciał, że kiedy przyszłam, Ukraińcy podpalili pobliską stodołę. Dziadek pobiegł ją gasić. Bałam się zostać sama w domu i poszłam za nim. Ukraińcy spaliliby całą wieś, ale w pobliżu stacjonowało wojsko rosyjskie. Udało im się ugasić budynek, tak by ogień się nie rozprzestrzenił. Mieliśmy A co się działo, gdy ktoś szczęścia nie miał? - Ukraińcy spędzali ludzi do stodół. Małe dzieci przywiązywano matkom do spódnicy. Zamykano ich, oblewano benzyną i podpalano. Ludzie płonęli żywcem… Co to był za krzyk! Nie wiem, jak można było mordować maleńkie, niewinne dzieci! Za co to wszystko?!- Zabijali tak, aby przed śmiercią cierpieli? - Tak. Pamiętam, jak małym, 2-letnim dzieciom związywano nóżki i wieszano je głową w dół na parkanach…- To straszne! - Zabijały nawet starsze kobiety. Kiedyś Ukraińcy złapali polskiego księdza. Związali go i położyli na stojaku do rąbania drzewa. Stare Ukrainki przecięły go piłą na pół!- Przecież oni byli katolikami. - Ukraińcy bardzo często wpadali do kościołów. Zawsze schodzili się tam, gdzie było dużo Polaków. Robili akcje pokazowe. Raz jeden z nich rozciął kobietę w ciąży! Wyciągnął niemowlę z jej brzucha i rzucił z całej siły pod ołtarz! Dziecko żyło jeszcze chwilę. Podniosła je jakaś mała dziewczynka, zaniosła do wody święconej i sama ochrzciła…- Czy Żydów też mordowali? - Tak. Wówczas była akcja „Bij Żyda”. Pamiętam, jak kiedyś przyszedł do nas „sługa”, który czasem pracował u nas w gospodarstwie. Miał przy sobie wór ubrań, skarpet, krawatów. Chwalił się nimi. Były takie pachnące, „miastowe”, ale jedna koszula splamiona była krwią. Mój tato nie chciał tego oglądać. A mnie się te rzeczy bardzo podobały. Potem okazało się, że były to ubrania Żydów, których ten człowiek zamordował w Drohobyczu. Opowiadał, jak zrzucił starego Żyda z piętra kamienicy, albo jak wyrzucił małe dzieciątko z wózka na chodnik… Zawsze wiedzieliśmy, kiedy w pobliżu dzieje się coś niedobrego. Zwykle, gdy atakowana była wioska, ludzie bili w dzwony. Sami je robili z kawałków żelaza. Dawali w ten sposób znać innym wsiom, by były w gotowości do ucieczki. Poza tym słychać było szczekanie psów, ryk krów. Tak strasznie się baliśmy, że nawet gdy tylko trzasnął pod stopą jakiś patyczek, podskakiwaliśmy w nerwach!- Polacy nie mścili się? - Bali się. Ukraińcy byli wszędzie. Szli z kosami, siekierami, sierpami. Męża mojej starszej siostry zamknęli w więzieniu na Brygitkach w Drohobyczu. Należał do AK. Potem wywieźli go na Sybir. Mieliśmy dość. Chcieliśmy już tylko do Polski Kiedy udało się wyjechać? - We wrześniu 1945 roku. Jechaliśmy pociągiem 2 tygodnie. Ja siedziałam w wagonie z krowami. Podczas postoju czyściłam je, doiłam, dawałam siana, poiłam, ścieliłam słomę. Wysiedliśmy na stacji w Lubinie. Mężczyźni przypięli konie do wozów i zaczęli szukać domów i gospodarstw w wioskach opuszczonych przez Niemców. Trafiliśmy do Jędrzychowa. - Niemcy z tej wioski zostali już wysiedleni? - Większość uciekła przed Rosjanami. Widać było, że pakowali się w biegu. Kiedy chodziliśmy po domach, zdarzało się, że na stołach stały całe zastawy z przyszykowanym obiadem. W Jędrzychowie zostało tylko kilka Niemek z dziećmi i starcami. Polacy źle ich traktowali. Okradali, wyzywali, zdarzały się gwałty na kobietach. Pamiętam, że małym, niemieckim dzieciom zdejmowano w zimie rękawiczki i dawano naszym. Była w nas taka nienawiść, bo przecież od Niemców to wszystko się zaczęło…- Jak poznałaś swojego przyszłego męża? - Przyprowadził go do naszego domu jego brat. Janek wrócił właśnie w wojska. Był podporucznikiem. Wszystkim dziewczynom się podobał. Świetnie tańczył i elegancko wyglądał w wojskowym mundurze. Byłam o niego bardzo zazdrosna. Ślub wzięliśmy dopiero po roku. W 1949. Przeniosłam się do jego domu, mieszkał z rodzicami i bratem na końcu wioski. Podobało mi się u niego. Panowała tam jedność, zgoda. Teść był bardzo dobrym człowiekiem. - Znajdujemy się właśnie w tym domu. Czy wyglądał wtedy tak samo? - Tak. Ale nie było łazienki i elektryczności. Kiedy się wprowadziłam, na ścianie w stołowym pokoju była rozpryskana krew. Rosjanie zabili tam dwóch Niemców. Pochowali ich potem pod domem, tu gdzie teraz stoi słup elektryczny. Po jakimś czasie, ich rodziny dokonały ekshumacji i przewieziono zwłoki do Jak wyglądało twoje życie po ślubie? - Urodziłam czworo dzieci. Dwoje niestety straciłam, poroniłam. Bardzo ciężko pracowałam na roli. Mieliśmy 14 ha ziemi, a 20 dzierżawiliśmy. Kiedyś robiło się na polu nie tylko u siebie, ale jeszcze u sąsiadów. Żniwa trwały dwa tygodnie. Wszystko wykonywało się ręcznie, a nie jak teraz, za pomocą maszyn. Dwa razy w tygodniu jeździłam do Legnicy lub Lubina na targ, by sprzedać ser, śmietanę, masło, które sama wyrabiałam. Często nabiał psuł się już zanim zdążyłam go dowieźć. To były trudne czasy. Teraz mam chory kręgosłup, chodzę zgarbiona. - A co teraz sprawia ci przyjemność? - Interesuję się historią, lubię czytać książki, słuchać mądrych audycji radiowych. Trzymam z młodymi. Mieszkam teraz z wnukiem, który razem moimi synami prowadzi gospodarkę. Obecnie mają 18 koni. Często przychodzą do mnie młodzi ludzie. Ja mam 83 lata, a oni 18! Siedzimy, rozmawiamy, śmiejemy się. Przy nich czuję się wciąż młodą dziewczyną.
Informacje od rodziców mogą pomóc w zrozumieniu, z jakim typem problemów w funkcjonowaniu dziecka mamy do czynienia. Dzięki nim można również ustalić strategie terapeutyczne do pracy w domu i w szkole. Pytania do wywiadu z rodzicem: Ciąża, poród, okres niemowlęcy Wiele trudności lub zaburzeń SI wiąże się z nieprawidłowym przebiegiem ciąży, powikłaniami przy porodzie lub w okresie noworodkowym i niemowlęcym. Jeśli mama w ciąży leżała przez długi czas ze względu na wskazania medyczne, istnieje ryzyko, że zmysły kształtujące się w okresie prenatalnym nie były odpowiednio pobudzane, np. bodźcami ruchowymi. Jeśli poród odbył się przez cesarskie cięcie, zachodzi podejrzenie, że dziecko nie otrzymało właściwej stymulacji, np. proprioceptywnej, jaką daje przechodzenie przez kanał rodny. Bardzo ważny jest również rozwój sensomotoryczny dziecka w pierwszym roku życia. Można zapytać rodziców o: czas osiągania kolejnych kamieni milowych w rozwoju dziecka, czas ich trwania, jakość ruchów, czworakowanie, sposób karmienia (...)
Migracja – adaptacja Teresie trudno określić, kiedy poczuła się w Macedonii jak u siebie. Czy to w ogóle nastąpiło? Cały czas tęskni za Polską i cały czas marzy i planuje powrót. Choć w jednej z kawiarnianych rozmów przyznała, że dzisiejszej Polski nie poznaje, gubi się w jej pośpiechu. Bardzo aktywne życie w Macedonii, praca w radiu, przy sztukach teatralnych, działalność polonijna, tłumaczenia książek, pomoc Polkom w zaadaptowaniu się w nowych warunkach życia: „Mimo że byłam bardzo mile przyjęta i przez rodzinę, i przez środowisko w pracy i na studiach również, ale ta tęsknota straszliwa za Łodzią, za Polską, za naszymi… no w ogóle, za rodziną, była tak silna, że ja cały czas myślałam, że to będzie, nooo… jakiś krótki okres czasu, a potem ja wrócę. I tak z tą myślą cały czas żyłam i jakoś tak szybko życie zaczęło się toczyć, bo potem już rozwinęła się rodzina, przyszły dzieci na świat i nie było czasu aż tak myśleć, życie pędziło swoja droga, trzeba było dzieci dać do szkoły, prawda. No i jakoś tak nie było czasu, to było tempo takie raczej podobne do dzisiejszego, zwłaszcza, że my zawsze mieliśmy z mężem pełne ręce roboty.” Wszystko to sprawiło, że znalazła swoją niszę, swoje miejsce, ale też dzięki tak szerokiej działalności miała cały czas kontakt z Polską. Przyznaje też, że życie w Jugosławii było łatwiejsze, gdy je przyrówna zarówno do PRL-u, jak i do obecnej Macedonii. Jugosławia umożliwiała swobodę kontaktów, podróże, zabezpieczenie ekonomiczne. Teraźniejszość rozczarowuje, w ocenie Teresy na pewno jest trudniejsza dla młodych ludzi. Życie codzienne w Macedonii Obecnie Teresa jest już na emeryturze. Przez całe życie pracowała w radiu jako realizator dźwięku. Dzięki tej pracy miała też stały kontakt z Polską, współpracowała z Polskim Radiem, promowała polskich artystów. Prócz wykonywania pracy zawodowej zajmowała się domem, gdzie dbała o zachowanie języka polskiego, ale też tradycji związanych ze świętami Bożego Narodzenia czy Wielkanocy. Jak podkreśla, zawsze jednak idzie to w parze z poznawaniem i przestrzeganiem tradycji z domu męża i kraju, w którym żyje. W latach osiemdziesiątych, w związku z niepokojącymi wiadomościami z Polski na temat strajków i wprowadzeniem Stanu Wojennego, zaangażowała się w tworzenie pierwszego towarzystwa polonijnego. W tej chwili jest prezeską jednego z trzech towarzystw polonijnych „Klub Polonia”, powstałego na bazie Towarzystwa Przyjaźni Polsko-Macedońskiej. Nadal stara się aktywizować Polaków, głównie Polki mieszkające w Macedonii, organizuje wieczory poezji czy spotkania świąteczne. Często tez organizuje pomoc dla rodzin uboższych, ludzi starszych czy kobiet uwikłanych w nieudane małżeństwa. Na co dzień chętnie też przyjmuje gości i opowiada im o Macedonii, częstując przy tym ciastem i figami z ogrodu. Jej ulubionym miejscem w kraju jest Ochryd oraz ulica przy Stowarzyszeniu Pisarzy Macedońskich w Skopju. Tożsamość Teresa czuje się Polką. Co do tego nigdy nie ma wątpliwości. Podkreśla to działalnością w Towarzystwie Polonijnym. Na co dzień też starała się i stara przekazać innym wiedzę o Polsce, zainteresowanie jej historią, kulturą, językiem. Język jest dla niej wyznacznikiem tożsamości, język, którego nie można zapomnieć i którego powinno się uczyć kolejne pokolenia. Jej dzieci, wnuki, a także mąż mówią po polsku. Cały dom ma też wiele polskich elementów, obrazów, pamiątek, a przede wszystkim mnóstwo książek. W telewizorze często nastawiony jest program TV Polonia. Do kuchni Teresa też wprowadziła wiele polskich elementów, zwłaszcza przy okazji świąt dba o smak potraw, postrzegany jako tradycyjny. Dlatego znajomi przywożą jej już we wrześniu grzyby z Polski. O Macedończykach często mówi „oni”, ale Macedonia jest też jest jej krajem. Ma tu swoje ulubione miejsca, przyjaciół, piękne wspomnienia i dużo planów. O powrocie do Polski cały czas jednak marzy.
wywiad o prl z rodzicami